piątek, 23 grudnia 2011

"Magia wiedźm" Claire


Nie będę ukrywać, że od dawna interesuję się magią, rytuałami, runami i tym podobnymi rzeczami. Swego czasu czytywałam wiele książek i artykułów z zakresu tej tematyki, ale jakoś nie potrafiłam odnaleźć w nich „czegoś”. Do dzisiaj nie mogę stwierdzić czego.
Do nabycia

W każdym razie w „Magii wiedźm” to znalazłam. Książka jest niesamowitym przewodnikiem po – nie ukrywajmy – magii samej w sobie. Ale tej dobrej, białej. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się, że tak bardzo mnie wciągnie. Autorka, Claire, umiejętnie przekazuje czytelnikowi swoją wiedzą, zresztą niemałą, i przybliża mu przeróżnego rodzaju techniki. Znajdziesz w niej coś o medytacji, o zaklęciach miłosnych, o magii kamieni i kolorów.

Podejrzewam, że każdy znajdzie w niej coś odpowiedniego do własnego widzimisię. Ja szczególnie upodobałam sobie rozdział w którym omawiano zasady tarota oraz działania czakr. Pierwsze pewnie z tego względu, że swego czasu dużo temu tematowi poświęcałam czasu. Tarota sama chciałam uprawiać, jednak nie pozwolił mi na to własny strach. Czakry zaś są ciekawym elementem ciała każdego z nas i warto wiedzieć jak utrzymać je w dobrze skondensowanej równowadze.

Poza tym wszystkim Claire pokazuje nam dobre oblicza wiedźm, które przecież siłą rzeczy kojarzą nam się raczej z brzydkimi, wrednymi starszymi kobietami i złem, a nie z dobrocią. Książka ta ma za zadanie wskazać czytelnikowi odpowiedzi na kilka standardowych pytań, ale nie narzucać mu jednocześnie wyboru drogi. Sam musisz podjąć decyzje. I to jest w tym wszystkim najlepsze.

300 stron pozycji zaskakuje. Chyba tym, że na takiej ilości kartek dostajemy tak wielką masę informacji, którą o dziwo przyswajamy bardzo szybko. Po odłożeniu jej na półkę zaczęłam się zastanawiać nad tym, co przeczytałam. W głowie już układałam sobie plan medytacji i przygotowywania skromnych zaklęć.
Książkę mogę polecić osobą, które chcą urozmaicić sobie życie i znaleźć ciekawy sposób na udoskonalenie siebie. Claire udowadnia nam, że wystarczą dobre chęci, trochę zdrowego rozsądku i możemy odnaleźć w sobie to zaginione ziarnko.

Dodam jeszcze od siebie, że aby zachęcić was jeszcze bardziej, możecie w tej pozycji wyczytać jak używać kryształowej kuli, czytać z dymu albo posługiwać się wahadełkiem. Możecie też nauczyć się rzucać czary miłosne i komponować własne olejki.

I co o tym myślicie? Bo ja jestem całkowicie i pozytywnie zakręcona na punkcie tej książki. I wiecie co? Będę z tej wiedzy korzystać. A wiedźmy od dzisiaj będą dla mnie kojarzyły się jedynie z bielą i energią, dobrą i czystą energią.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Studia Astropsychologicznego.

5/6

***


Korzystając z okazji chciałabym Wam wszystkim życzyć spokojnych i rodzinnych świąt. Najważniejsze, byście byli zdrowi, zadowoleni z życia i szczęśliwi. Mam nadzieję, że spędzicie je w przyjemnej atmosferze, w gronie najbliższych, a pod choinką znajdziecie wymarzone prezenty :)
Wysyłam wam wirtualne uściski i najserdeczniejsze życzenia :)

wtorek, 20 grudnia 2011

"Sukkub" Edward Lee


Zanim wzięłam tę książkę do rąk, przeczytałam wiele różnych opinii na jej temat i w małym stopniu wyrobiłam sobie o niej swoją opinię. Muszę przyznać, że nawet w małym stopniu nie jest ona taka sama, jak po realnym przeczytaniu. „Sukkub” sprawił, że zjeżyły mi się włosy na głowie.

Ann Slavik jest odnoszącą sukcesy prawnik, która pozwala sobie na dostatnie życie. Niczego jej nie brakuje, w pracy otrzymała awans. Mieszka w pięknym apartamencie wraz ze swoim mężczyzną poetą, Martinem oraz nastoletnią córką, Melanie. Ann czuje jednak, że odgradza się od życia rodzinnego. Stany te pogłębione zostają przez nawiedzające ją koszmary. Kobieta nie wie, jak poradzić sobie z tą całą sytuacją. Awans w pracy pozwala jej na spędzanie więcej czasu z rodziną. Postanawia więc, że całą trójką wybiorą się na urlop do Paryża.

Niestety, plany te zostają przerwane przez wiadomość o chorobie ojca Ann.  Kobieta decyduje się na wyjazd do rodzinnego domu, do Lockwood. Ponowne spotkanie z apodyktyczną matką, która w dużej mierze odpowiada za obecne stosunki między Ann a Melanie, zdaje się być najgorszą rzeczą, jaka może spotkać Ann. W ślad za Slavikami i Martinem rusza Eric Tharp, zbiegły z zakładu psychiatrycznego mężczyzna.

Koszmary, jakie ma Ann coraz mocniej wprawiają ją w zakłopotanie. Nie może ich rozszyfrować. Jej frustracja z dnia na dzień staje się coraz większa. Czy Ann uda się odkryć, co się za nimi kryje? Co spotka w Lockwood? I jak tytułowy „Sukkub” będzie miał się do całości powieści?

Szczerze mówiąc przez długi czas nie mogłam pozbierać się po przeczytaniu książki. Strach, napięta atmosfera i okrucieństwo to zdecydowanie za mało, by opisać to, co autor nam serwuje.  Senne miasteczko Lockwood nosi w sobie znamiona typowe dla amerykańskich horrorów – małe, zamknięte społeczeństwo, w którym wszyscy wszystkich znają, mimowolnie napawa nas dziwnym strachem.

„Sukkub” nie jest książką lekką i przyjemną. Jest bardzo ciężka, trudna i dla wielu będzie wręcz odrzucająca. Sama nie wiedziałam w niektórych momentach na ile w stanie będę znieść te perwersje, opisy scen seksualnych – gdzie przyzwyczajona jestem do opisów miłości bądź co bądź subtelnych i delikatnych. Tutaj zamiast miłości dostajemy mocną dawkę pożądania i brutalności.

„Żywa legenda literackiego zniszczenia. Edward Lee pisze gustownie i cholernie mocno. Czytaj, jeśli się odważysz.” – Richard Laymon

W tych słowach nie ma ani grama przesady. Czytelnik zapoznawszy się z tytułem już wie, że czeka go niecodzienna podróż w głąb ludzkiej psychiki ale nie tylko. Sukkuby jak wiadomo są to piękne kobiety, demony seksu. W książce autor przedstawia nam obraz zdominowanych mężczyzn, sprowadzonych wręcz do roli niewolników i sług. To kobieta ma władze nadrzędną i ma prawo zrobić z tobą co tylko zechce.

Postać Ann była dla mnie niesamowicie ciekawa i złożona. Jej frustracje, strach, koszmary, zachowanie względem córki i Martina – to wszystko sprawiało, że stała się dla mnie wielowymiarowa. Jej historia do samego końca trzyma w napięciu i czytelnik nie wie, co się z nią stanie. Sam Martin jest mi bliski. Pewnie przez to, że pisuje poezje. Co do mieszkańców miasteczka – wprowadzali napiętą atmosferę do książki. Nie wiedziałam, czy powinnam ich polubić czy znienawidzić.

„Sukkuba” polecam czytelnikom o mocnych, wręcz żelaznych nerwach. Bo ta książka sprawi, że na długo zapamiętasz czym jest perwersja, zniszczenie i strach. Strach, który wprawi cię z rozkosz i brutalnie zrzuci na ziemię.

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Replika.

6/6

poniedziałek, 19 grudnia 2011

"Rozmowy z niebem" James van Praagh


Zawsze wierzyłam w karmę i reinkarnację. Nie jest to może dobre dla osoby wychowywanej w duchu chrześcijańskiej wiary, jednakże już tak mam. Do „Rozmów z niebem” podchodziłam więc z wielkim zainteresowaniem, mając nadzieję, że autor przybliży mi wiele kwestii dotyczących życia po śmierci.
Do nabycia

Lekcja, której udzielił mi James van Praagh zostanie we mnie na bardzo długo. To normalne, że obawiamy się nieznanego. To całkowicie normalne, że przeraża nas wizja śmierci – naszej albo bliskich nam osób. Po tej książce zrozumiałam w pełni, świadomie, całkowicie, że to nie jest koniec. Że śmierć wcale nie musi nieść za sobą tylko bólu i cierpienia, że może być czymś w rodzaju cudu. Każdy z nas udoskonala się. Każdy robi to na swój określony sposób.

„Będąc w strachu , nie możemy jednocześnie żyć z miłością i pośrednio żegnamy się w ten sposób z życiem pełnym kreatywności i wydajności.(…) Jednym z największych ludzkich lęków jest lęk przed stratą.”

James van Praagh próbuje wskazać czytelnikowi drogę, na której jesteśmy w stanie sami odnaleźć odpowiedzi na nurtujące nas pytania, pokazuje w jaki sposób żyć w zgodzie ze sobą i swoimi duchowymi przewodnikami.

Ciekawą częścią tej książki są seanse, które James va Praagh przeprowadzał. Niektóre mocno chwytające za serce, inne zabawne, a jeszcze inne tragiczne. Każdy z nich wywarł na mnie wrażenie, jednakże chciałabym się odnieść do jednego, który szczególnie mnie poruszył. Chodzi mi o mężczyznę, który chciał 50-siątą rocznicę ślubu spędzić ze swoją zmarłą żoną. I wiecie co? Udało mu się. To dla mnie było niesamowite – przeczytać o tym, jak siedemdziesięciu letni człowiek odnajduje ukojenie, może porozumieć się z własną żoną i ponownie powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha.

„Rozmowy z niebem” są książką niezwykłą, dającą nadzieję i wiarę. Autor, moim skromnym zdaniem, zrobił kawał dobrej roboty. Trudno jest pisać o świecie duchów, by nie wywołać niepotrzebnie śmiechów i raczej powątpiewania. Van Praagh poradził sobie z tym doskonale.

„ Duchy nieustannie są wkoło nas i chociaż niektóre są w stanie połączyć się z nami bez większych wysiłków z naszej strony, innym może to sprawić trudność. Wszyscy w pewnym stopniu jesteśmy mediami.”

Ja odczytuje tę książkę jako pewne stadium do udoskonalania siebie. Autor przekazuje nam swoją wiedzę na ten temat, ale jednocześnie pozostawia wybór. Nie jesteśmy skazani na jego wersję zdarzeń, wręcz przeciwnie. James van Praagh stara się udowodnić, że sami tworzymy siebie, przy delikatnym ukierunkowaniu duchowych przewodników.

Uważam, że świadomość obecności w naszym życiu kogoś, kto stara się nam pomóc, jest całkowicie przyjemna. „Rozmowy z niebem” zaliczam do lektur, które wiele wniosły w moje postrzeganie świata. Tym razem dowiedziałam się dużo więcej na temat metafizycznego świata. I z tą wiedzą jest mi naprawdę dobrze. 

Polecam książkę każdemu, bez względu na wiek. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Nawet jeśli jesteś sceptykiem i nie wierzysz w to, spróbuj - a może jednak lektura ta otworzy ci oczy na pewne sprawy, może nie. Ale spróbuj, bo warto.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Studia Astropsychologicznego.

5.5/6

sobota, 17 grudnia 2011

"Kod Atlantydy" Charles Brokaw


Kiedyś bardzo mocno fascynowałam się przygodami Indiany Jones'a, później ten zachwyt na jakiś czas przeszedł na Dana Browna i jego "Kod Leonarda da Vinci". Spowodowane to było moim zamiłowaniem do ciekawych i pasjonujących przygód oraz zagadek. Jako, że swego czasu byłam fanką powyższych panów, teraz, do rąk wziąwszy  książkę Charles?a Brokova, ponownie stwierdziłam, iż to zauroczenie nadal we mnie jest.

Historia kręci się wokół Thomasa Lourdsa, znanego profesora lingwistyki na uniwersytecie w Harvardzie. Gdy został zaproszony do Aleksandrii do programu telewizyjnego, długo zastanawiał się nad tym czy ową propozycję przyjąć. W końcu za namową dziekana i współpracowników, zgodził się. W jego ręce trafia osobliwa rzecz ? dzwonek. Najdziwniejsze w nim są inskrypcje, których Lourds nie jest w stanie odczytać. Frapuje go to na tyle, iż postanawia poznać język i przeczytać przesłanie. Kiedy dochodzi do tego wniosku, na niego oraz ekipę telewizyjną,  napadają złoczyńcy, kradną przedmiot i zabijają jednego człowieka. 

W Rosji, przyjaciółka Thomasa, również profesor, Julia Hapajewa, pracuje nad odkryciem zagadki talerza. Okazuje się, że tekst na nim widniejący jest napisany w tym samym języku, co  na dzwonku. Odkrycie to jest powodem kolejnego ataku, tym razem kończy się on nie tylko rabunkiem, ale i ofiarą śmiertelną. Lourds postanawia odkryć  sekret, tkwiący w skradzionych przedmiotach. Powoduje nim nie tylko chęć poznania prawdy, lecz także chęć dokończenia dzieła rozpoczętego przez Julię. Czuje, że jest jej to winny. Tym sposobem on, piękna pracownica telewizji Leslie, Gary oraz Natasza - siostra Julii, wyruszają w podróż, mającej na celu odsłonięcie tajemnicy, która może wstrząsnąć całym światem. Gdy dodamy do tego fanatycznego i chciwego kardynała, pragnącego zostać papieżem, by przywrócić na świecie ład oraz ludzi dla niego pracujących, nie cofających się przed niczym, otrzymujemy solidną dawkę akcji.

"Kod Atlantydy" czyta się niesamowicie szybko. Jak już rozpocznie się "pochłaniać" pierwszą stronę trudno oderwać się od tej historii. Może to przez to, że akcja jest wartka, szybka i napięta niczym cięciwa łuku. Co rusz odkrywamy wraz z bohaterami odpowiedzi, by na kolejnym rogu zastać jedynie pytania. Autor umiejętnie buduje fabułę, z początku subtelnie wprowadzając nas w zaistniałą sytuację,  lecz później rozpoczyna lawinę zdarzeń, która nie kończy się aż do ostatniej kartki. Podoba mi się to, iż nie ma momentu kulminacyjnego - on w sumie  trwa przez całą powieść. Nie jestem w stanie powiedzieć, w jakim momencie przestałam oddychać, robiłam to tak często, że nie mogę zliczyć.

Ponadto muszę przyznać - postacie są niesamowite. Mocno zarysowane, diametralnie się od siebie różniące, co tylko przyczynia się do  nabierania kolorów przez powieść. Ulubionymi przeze mnie bohaterami są Natasza i Gary. Pierwsza osoba to rosyjska policjantka, która rusza w podróż wraz z profesorem, by wytropić zabójcę siostry. Okazuje się bardzo pomocna i nie raz  pomaga innym  w sytuacjach bez wyjścia. Jest kobietą silną, potrafiącą o siebie zadbać, z niezłomną wolą i determinacją. Lubię ją za to, że się nie poddawała. Mimo tego, iż  czasami wychodziła z niej szorstkość i chłód, odbieram ją jako kogoś, kto nigdy nie zaprzestanie  walki, aż do osiągnięcia celu. Gary za to jest postacią trochę pominiętą w książce, jednakże zdobył mnie poczuciem humoru oraz lojalnością. Nawet kryzysowe sytuacje, w których nie do końca wiedział jak się zachować, nie były w stanie go powstrzymać. Najmniej polubiłam Leslie. Z początku budziła (jedynie) sympatię, cała reszta wyszła później, więc nie będę psuć wam zabawy. Główny bohater jest postacią dość ciekawą. Pociąga mnie w nim jego wiedza, zapał do odkrywania nauki i sposób bycia. Nigdy nie ukrywał, że praca jest dla niego najważniejsza.

"Kod Atlantydy" nie porównuję do wcześniej przeze mnie wymienionych pozycji. Jest ona inna,  w każdym calu. Czytelnik, który lubi przygodę, wartką akcję, piękne kobiety i naukowe tajemnice odnajdzie w niej wszystko, czego pragnie. Ja jestem zachwycona lekturą i mam cichą nadzieję, że przeczytam coś jeszcze tego autora.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu DużeKa

5/6

czwartek, 15 grudnia 2011

Stosik grudniowy plus ogłoszenie

Wiecie, jak to jest. Na dworze zimno, ale śniegu nie ma. Jednakże miłe niespodzianki się zdarzają. I takim oto sposobem wróciłam dzisiaj do domu ze studiów i czekały na mnie piękne książki :)


Od góry:
1. Rozmowy z niebem - James van Pragh - do recenzji ze Studia Astropsychologii.
2. Jack Ketchum - Królestwo spokoju - do recenzji od portalu DużeKa
3. Magia wiedźm - Claire - do recenzji ze Studia Astropsychologii
4. Sukkub - Edward Lee - do recenzji od wydawnictwa Replika
5. Rozkoszne 2 - antologia opowiadań - do recenzji od wydawnictwa Replika
6. Złodziej pioruna - Rick Riordan - prezent od koleżanki
7. Kod Boga - Gregg Braden - do recenzji ze Studia Astropsychologii
8. Czas pokaże - Jeffrey Archer - do recenzji od portalu DużeKa

Tak więc mam co robić :)

A teraz małe ogłoszenie:


„Pamiętacie Bajkę O Dziewczynce Z Zapałkami? Te Święta Dla Wielu Nie Muszą się tak Skończyć!”



Pomimo, iż Unia Europejska jest jednym z najbogatszych rejonów na świecie, to 17% Europejczyków ma tak ograniczone dochody, że nie może zaspokoić podstawowych potrzeb życiowych.
„Wykluczenie społeczne”, podobnie jak „społeczeństwo obywatelskie”, jest obecnie najpopularniejszym i najczęściej używanym terminem w sferze działalności organizacji pozarządowych, socjologii, polityki społecznej. Wykluczenie jest odmieniane przez wszystkie przypadki, na walkę z nim wydawane są miliony złotych (w skali świata miliardy dolarów)

tymczasem nic się nie zmienia, wręcz przeciwnie, osób wykluczonych jest coraz więcej i to nie tylko w Polsce, ale na całym globie.” * (Marcin Janasiak)

wtorek, 13 grudnia 2011

"Ja, którym chcę być. W poszukiwaniu Bożej wersji siebie" John Ortberg


John Ortberg jest amerykańskim pisarzem, można go nawet nazwać kaznodzieją, a tematyka jego książek to duchowość chrześcijańska. Wzięłam do rąk „Ja, którym chcę być. W poszukiwaniu Bożej wersji siebie” z czystej ciekawości.

I z jednej strony się zawiodłam, zaś z drugiej zostałam wplątana trochę w jego filozoficzne myślenie. W każdym razie autor próbuje nam pokazać drogę do tego, jak w codziennym życiu, tej wiecznej bieganinie za szczęściem, za pieniądzem czy tez władzą, odnaleźć miejsce dla Boga. Jak sprawić, by stał się częścią naszej egzystencji.

„W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk.”

Muszę przyznać, że niektóre dociekania autora i sposób ich przedstawienia czytelnikowi okazały się dla mnie ciekawym doświadczeniem. Jestem osobą wierzącą, ale bardzo mało praktykującą. Jest ku temu wiele powodów, dlatego w gruncie rzeczy bardzo obawiałam się, że ta książka stanie się dla mnie poradnikiem – jak unikać Boga. Ale po przeczytaniu jej doszłam do pewnej dość trafnej, według mnie, analizy. Książka ta nie jest dla osób, które wierzą. Jest raczej dla tych, które chcą wierzyć bardziej, dla tych, którzy chcą swoje życie w jakiś sposób podporządkować wyższej sile.
Odnalazłam kilka perełek, które odnoszę do siebie. Odnalazłam tez kilka bardzo ciekawych aspektów poruszanych przez autora, o których wcześniej nie miałam zielonego pojęcia. Poradnik ten potraktowałam stricte poradnikowo.

czwartek, 8 grudnia 2011

"Motyl" Lisa Genova


„Boleśnie prawdziwa. Tak prawdziwa, że nie mogłam zasnąć przez kilka kolejnych nocy. Nie byłam w stanie się od niej oderwać”
Brunonia Barry, autorka „Wróżby z koronek”

Lisa Genova to młoda pisarka. Wielu powiedziałoby, że zbyt młoda, by pisać na takie tematy. Ja uważam, że przygotowując się do tej książki musiała zaciągnąć wielu opinii, przeczytać masę artykułów i publikacji oraz sama na własne oczy zetknąć się z problemem. Pod względem merytorycznym nie można jej niczego zarzucić.

„Motyl” to opowieść o Alice Howland, pięćdziesięcioletniej kobiecie, która jest wykładowcą akademickim na Harvardzie ze stopniem doktora z zakresu psychologii kognitywnej. Posiada niesamowitą wiedzę, studenci ją uwielbiają, koledzy z branży podziwiają. Bierze czynny udział w konferencjach, zjazdach, sympozjach. Życie osobiste Alice jest spokojne – niczego jej nie brakuje. Mąż, John, wspiera ją w naukowej drodze, ponieważ sam też jest w rozkwicie swoich możliwości intelektualnych i rozumie żonę. Mają trójkę dorosłych już dzieci. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nic nie jest w stanie zniweczyć ich szczęścia.

Pewnego dnia Alice zauważa u siebie zaniki pamięci. Raz nie może przypomnieć sobie gdzie zostawiła telefonu, by kolejnym zgubić się w mieście podczas rytuału biegania. Z początku wszystko zrzuca na karb menopauzy, jednak po spotkaniu z lekarzem a potem wizycie u neurologa dowiaduje się, że to coś bardziej poważnego. Wyniki badań niezbicie wskazują na to, że Alice dotknął Alzheimer o wczesnym początku. Diagnoza sprawia, że cały jej świat zostaje wywrócony do góry nogami. Długo wzbrania się przed powiedzeniem o niej mężowi, bojąc się jego reakcji, odruchu politowania. W końcu dłużej nie może milczeć, gdy symptomy są coraz częstsze i cięższe. Alice w nowym położeniu musi poradzić sobie ze świadomością, że niedługo nie będzie już sobą, że może nie pamiętać o swoim mężu, o tym, że ma cudowne dzieci albo gdzie mieszka. Boryka się z wieloma dręczącymi ją obawami, a co gorsze, wydaje się, że jest z tym zupełnie sama.

„Motyl” wywołał we mnie wiele sprzecznych uczuć. Początkowo czytając o poukładanym życiu Alice, nawet pewnej stagnacji, bo wszystko zdawało się być rytuałem, nie mogłam uwierzyć, że osoba o jej intelekcie i fizycznej sprawności może zapaść na taką chorobę. Lisa Genova pokazuje nam, że nikt nie może uchronić się przed losem. Brutalnie wtacza w nas prawdę – życie jest okrutne i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy zaatakuje. Alice musiała poradzić sobie nie tylko z chorobą, ale z życiem, które straciła. Otoczona kochającą ją rodzina, i tak nie jest rozumiana. Żadne z nich nie jest w stanie pojąć jej uczuć. W tym wszystkim tak naprawdę jest osamotniona – bo to ona musi sobie radzić ze strachem, z poczuciem zagubienia, z bezradnością, która coraz częściej zaczyna ją otaczać. To ona musi uporać się z utratą własnej tożsamości.

Książka napisana jest od strony pacjenta, dzięki czemu poznajemy to, co Alice czuje, jak bardzo próbuje dać z siebie wszystko, by nie zawieść męża i dzieci. Bierze udział w badaniach klinicznych, zażywa leki, ćwiczy pamięć. Robi to, zachowując uśmiech na ustach, nie poddając się. Alice walczy. Ze wszystkich sił. Genova ukazuje nam portret kobiety, która mimo przeciwności losu, nie daje się podciąć. Nie chce. Nie może. Osobiście chyba to najbardziej złapało mnie za serce. Niezłomna wola walki.
Ale oprócz Alice moja sympatia przelała się również na postać jednej córki – Lydii. To osoba, która robiła wszystko na opak. Jeśli ktoś stawiał na prawo, ona wybierała lewo. Nie chciała iść na studia, jej marzeniem było zostać aktorką. Jej decyzja sprawiła, że na długo popadła w konflikt z matką. Gdy dowiedziała się o jej chorobie, chyba jako jedyna traktowała ją tak, jak zawsze. Rozmawiała z nią o Alzheimerze, dowiadywała się o jej uczucia, a co najważniejsze, nie podejmowała za nią decyzji, jak gdyby Alice nie była zdolna do wyrażania własnych odczuć. Lydia był tą, którą powinien być John, maż. To postać, której nie potrafię zrozumieć. Ale jego postępowanie zostawiam ocenie czytelników.

„Motyl” kazał mi zadać sobie kilka istotnych pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi. Dlaczego to spotkało właśnie mnie? Zmusił do refleksji nad sensem naszego istnienia. Nauczył i pokazał drogę. Ale co gorsze – w sposób mocny jeszcze bardziej uświadomił mi, że Alzheimer to bezlitosna choroba, której okrucieństwo polega na zabieraniu nam tego, co nas tworzy. Wspomnienia o osobach, które lubimy, pamięć o tych, których kochamy. Zabiera nam to, z czego się składamy, to, z czego zostaliśmy ulepieni. Zabiera nam sens istnienia.

Genova uświadomiła mi też, jak bardzo silną kobietą była Alice. Jak niezrównanie ciężko musiało jej być, gdy zostawiała swoją pracę, gdy liczyła się z tym, że jutro może nie rozpoznać własnego męża. Jak nadzwyczajnie mocno starała się jak najdłużej być sobą.
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to książka fenomenalna. Czytałam na jednym wdechu, gdzieniegdzie roniąc łzy, gdzieniegdzie się przez nie uśmiechając. Na długo wypaliła we mnie swój osobisty znak. Co dziwne, ostatnie pytanie, jakie przemknęło mi przez myśl po zakończeniu lektury, nie było : dlaczego? A:
Ile miłości w sobie mieścisz?

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu DużeKa.

5.5/6

niedziela, 4 grudnia 2011

"Przepis na łapanie motyli" Ewa Zadara


Pierwsze, o czym muszę wspomnieć, to wspaniała okładka tej książki. Od razu zwróciła moją uwagę subtelnością, polotem i kobiecością. Tytuł książki już w pewnym sensie naprowadzał mnie tory, jakimi mogła powieść się potoczyć. To moje pierwsze spotkanie z Ewą Zadarą, ale będę je wspominać miło.
„Przepis na łapanie motyli” opowiada historię Eweliny, statecznej żony i matki, kobiety w kwiecie wieku, która poświęciła kiedyś swoją karierę dla rodziny. Wtenczas wydawało jej się, że postępuje dobrze, obecnie zaczyna żałować swoich decyzji. Mimo szczęścia, jakie posiada – nie zawsze trafia się na męża, który cię szanuję i nie zawsze ma się syna, który czasami podejdzie do ciebie po radę – zaczyna odczuwać, że czegoś jej w życiu brakuje. Na początku sama nie jest w stanie uzmysłowić sobie czego tak naprawdę potrzebuje jeszcze. Postanawia więc coś zmienić, wziąć sprawy w swoje ręce i odzyskać choć namiastkę utraconego czasu.

I w pewnym momencie spotyka na swojej drodze młodego, przystojnego mężczyznę, który sprawia, że Ewelina odżywa, zaczyna odczuwać, że w pewnych sytuacjach różnica wiekowa nie ma znaczenia. Mimo protestów koleżanek, Ewelina wdaje się z nim w romans, nie wiedząc jakie konsekwencje może przynieść. Po prostu chce znowu żyć, pełną piersią, chce czuć się pożądana i atrakcyjna.

Książka Ewy Zadary jest lekturą lekką i przyjemną, idealną, gdy człowiek nie chce zbyt dużo myśleć przy czytaniu. Nie jest to bynajmniej uwłaczające, w tym wypadku powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. Przez „Przepis na łapanie motyli” nie brnie się jak w zimowy śnieg, ale unosi się bardzo szybko. Napisana jest prosto, co nie znaczy źle. Napisana jest w sposób przystępny, nie udziwniający, jak to zazwyczaj współcześnie się dzieje. Zarzutem tutaj może być trochę wolno rozwijająca się akcja. Na początku trochę mnie to irytowało, później przestawiłam się i pojęłam, że taki chyba był zamysł autorki. Spokojne wprowadzenie, ukazanie życia Eweliny od kuchni, aż do momentu, gdy podejmuje decyzje o zmianie. Jest to może i celowy zabieg, może nie.

Co do postaci w książce mam dwie ulubione. Jedną z nich jest Halina. Niesamowity kontrast dla Eweliny. Żyjąca z dala od miasta, uwielbia naturę i próbuje to zaszczepić w Ewelinie. Bez skutku, ale nie w tym rzecz. Halina jest ciekawą postacią z kilku względów. W książce obserwujemy nie tylko metamorfozę Eweliny, ale i jej przyjaciółki. Z początku nie ufnie nastawiona, z czasem zaczyna nabierać w sobie odwagi, aż decyduje się wyjechać do Hiszpanii. Jak na taką osobę, jest to krok dość niezwykły. Drugą postacią, i chyba tutaj mogę was zaskoczyć, jest Grażyna. Jak dla mnie jest to zagubiona kobieta, która nie do końca potrafi poradzić sobie z problemami. Nie do końca też potrafi odnaleźć się w swoim własnym świecie. Z jednej strony jest to może i tragiczne, z drugiej – widzimy w jej relacjach z Eweliną – przyjaźń potrafi przezwyciężyć wszystko.

Odniesienie tytułu do książki można rozumieć dwojako. Na kartkach pojawia się naukowy przepis na łapanie motyli. Ale niekoniecznie taki musiał być zamysł autorki. Ja bardziej kojarzę to ze stateczną kobietą, zdobyczą niezwykłą, trudno dostępną. Mężatki przecież nie często pragną romansu, zazwyczaj są szczęśliwe w swoich związkach. Dla młodych mężczyzn zdobycie starszej od siebie partnerki jest więc takim „łapaniem motyli” – pięknych, trudnych motyli.
„Przepis na łapanie motyli” to książka dla kobiet o kobietach. Lekka. Nieciążąca. Miejscami zabawna, miejscami smutna. Jak życie. Historia o potrzebie zmiany, o pragnieniach, w pewnym sensie o miłości i przyjaźni. Lektura na chłodne, jesienne wieczory.

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Replika.

4.5/6

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...