Zawiodłam się. Chyba za dużo chciałam od tej książki, a ona
po prostu nie sprostała moim oczekiwaniom. Cóż, tak się pewnie zdarza. Ile
ludzi, tyle opinii.
„Taniec ze smokami” dzieje się równoległe do wydarzeń
opisanych w poprzednim tomie. O ile jednak w poprzednim dostaliśmy solidną
dawkę mistrzowskiego pióra Martina, o tyle w tym otrzymujemy prawie nic.
Tom ten to jeden, wielki zastój. O ile wcześniej opisy były
zniewalające, o tyle teraz aż proszą się o większy minimalizm. Mogłoby się
wydawać, że Martin wcisnął „Taniec ze smokami” na siłę, pokazując nam co rusz
podróż bohaterów, albo obszerne i nudne opisy zmian garderoby. Mnie, jako
czytelnika, niesamowicie zirytował ten fakt. Nie dostałam ani solidnego
starcia, bitwy, czegoś mocnego. Dowiedziałam się jak nieudolnie królestwem
Meereen włada Danearys albo jak rozwleczony został opis liczenia zapasów w
Murze.
To, do czego przyzwyczaił nas Martin, nie znajdziecie w
książce. Niestety. Miałam wrażenie, że zamiast 1000-stronicowej książki równie
dobrze mógł to napisać w 500-stronach, albo i mniej, a i tak nic nie utraciłoby
na wartości. Pobieżne potraktowanie pozostałych bohaterów jest trochę rażące.
Zdecydowanie lepiej dla książki zrobiłoby rozwinięcie co niektórych wątków.
Cóż, niektóre postacie w tym tomie odeszły. Inne się pewnie
pojawią. Nie sposób jednak nie uronić choć jednej, umysłowej łzy, gdy
przychodzi do rozstania z bohaterem, którego się lubi. Nie będę zdradzać więcej
szczegółów.
Końcówka książki wprowadza jednak pewien promyk nadziei.
Przebrnięcie przez to tomiszcze jest niesamowicie trudne, warto jednak to
zrobić, by dotrzeć do sedna. Martin rozpędził się, by znowu uderzyć czytelnika
w twarz. Kończy rozdział w scenie, która zapiera dech w piersi i aż błaga o
dokończenie.
Lubię styl Martina. Lubię jego książki, naprawdę. I mimo
wielu niepochlebnych słów na temat „Tańca ze smokami” nie mogę powiedzieć, że
jest to pozycja mierna, bo nie jest. To fantastyka na wysokim poziomie. Nie
mniej jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w którymś momencie Martin
zatracił w swoim piórze ten swoisty styl, który odróżniał go od innych – akcje pełne
napięcia, zwroty, motywy wcześniej niewykorzystywane.
Zupełnie jakby coś się w nim wypaliło i na siłę próbował
czytelnika przekonać, że jeszcze potrafi nas zaskoczyć, że jeszcze trochę
potrzebuje czasu.
„Taniec ze smokami” polecam osobom, które są zaznajomione z
wcześniejszymi tomami i chcą przeczytać następne. Grunt został wyrobiony i mam
nadzieję, że następna część będzie bardziej fascynująca, niż ta.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater
3/6
Mimo Twojej opinii mam w planach całą serię.
OdpowiedzUsuńMoże w końcu zabiorę się za czytanie całej tej serii :)
OdpowiedzUsuńNie przekonuje mnie ta książka, nie moje klimaty, ponadto twoja nieprzychylna opinia skutecznie odstrasza mnie od tej książki ;)
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie, jak taki mistrz psuje swoje dziecko... Choćby dlatego przeczytam ;P
OdpowiedzUsuńDrugi tom "TzS" jest o wiele lepszy, naprawdę. Ta część też mnie trochę zawiodła albo raczej podobała mi się mniej od pozostałych, ale warto przeczytać kolejny tom :)
OdpowiedzUsuń